fbpx

Zabójstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Jak dehumanizacja prowadzi do przemocy.

Wieczór, 7 maja 2025 r. Kampus Uniwersytetu Warszawskiego, Audytorium Maximum. Chłodny, bezgłośny maj, jakby powietrze zawisło zbyt gęsto. Cisza przerywana szuraniem krzeseł, zamykaniem drzwi, cichym „do widzenia”.

O tej porze Małgorzata D., 53-letnia pracownica administracyjna, kończyła swoją zmianę. Jedna z tych osób, które mijamy codziennie i nie rejestrujemy. Punkt na mapie codzienności uczelni. Ale to ona zginie pierwsza.

Mieszko R., 22 lata. Student prawa. Bez wcześniejszych zarzutów, bez karalności, z dobrym wynikiem z matury. W torbie miał siekierę. W głowie miał misję.

Zabójstwo – cichy plan egzekucji

Nie był w amoku. Nie był „wściekły”. Wszystko miał poukładane. Według jego własnych słów – świat dzieli się na drapieżników i ofiary. On do tej pory był ofiarą. Od tej chwili chciał przestać. Chciał zabić kogoś, kto stanie się jego zwierzęciem ofiarnym. Żeby w końcu „poczuć się jak drapieżnik”.

Uderzył. Gdy upadła, napastnik dobił ją. Chwilę później zaatakował 39-letniego strażnika. Ten przeżył, ale do dziś przebywa w szpitalu.

Student nie uciekał. Stał obok ciała, czekając. Jakby to była ceremonia. Jakby to miało coś udowodnić.

Kim trzeba być, żeby zobaczyć w człowieku tylko rolę?

Może nie trzeba być nikim szczególnym. Może wystarczy być wystarczająco zranionym. Wystarczająco samotnym. Wystarczająco długo niezauważanym, żeby inni przestali być „kimś”. Stają się wtedy funkcją. Tłem. Przeszkodą. Narzędziem. Ofiarą.

Tak działa dehumanizacja – nie jako wybór zła, ale jako strategia przetrwania. Zwłaszcza wtedy, gdy przestajemy czuć się podmiotowi we własnym życiu. Gdy wszystko wydaje się obce, a my – przezroczyści. W takich warunkach łatwo stworzyć czarno-biały świat: ja i oni. Drapieżnik i ofiara. Albo zjem, albo zostanę zjedzony.

Mieszko R. nie mówił o Małgorzacie D. jako o kobiecie, matce, współpracowniczce. Mówił o niej jak o punkcie w swoim planie. O znaku. O „kimś”, kto miał potwierdzić jego przejście na drugą stronę. Tak właśnie działa mechanizm odczłowieczania – unieważnia emocjonalną rzeczywistość drugiego człowieka. Redukuje ją do symbolu.

Ale kim naprawdę trzeba być, żeby to zrobić?

Może kimś, kto długo próbował być dobry. Kto wierzył, że się uda, jeśli będzie wystarczająco cicho. Kto chciał należeć, ale nie umiał. Kimś, kto nie dostał od świata tego, czego potrzebował – i zaczął grać rolę, by przeżyć. A potem zapomniał, że inni też grają. I też czują.

To nie usprawiedliwia zbrodni. Ale to pomaga ją rozumieć.

Bo dopiero kiedy zaczynamy rozumieć, że nikt nie rodzi się z zamiarem odebrania komuś życia – możemy realnie zapobiegać przemocy. Nie przez karę. Przez wcześniejsze „widzę cię”. Przez obecność. Przez język, który przywraca człowieczeństwo.

Bo wbrew pozorom, największe dramaty nie zaczynają się od nienawiści. One zaczynają się od obojętności.

Uniwersytet to nie azyl. Uczelnia to miejsce styku.

Lubimy myśleć o uczelniach jak o bezpiecznych wyspach – oazach wiedzy, dyskusji i wzajemnego szacunku. Ale prawda jest inna: uniwersytet to nie miejsce odizolowane od problemów świata. To jego kondensat. Tu ścierają się różne klasy społeczne, wartości, przekonania, języki. Tu spotykają się ci, którzy mają głos, z tymi, którzy całe życie musieli siedzieć cicho. Ci, którzy wiedzą, że są u siebie, i ci, którzy wciąż próbują się dowiedzieć, czy mają do tego prawo.

Na warszawskim uniwersytecie – jak na każdej uczelni – nie da się uciec od napięć. Między studentami a kadrą. Między presją osiągnięć a poczuciem wypalenia. Między potrzebą bycia widzianym a lękiem, że pokazanie siebie skończy się odrzuceniem. To wszystko tam jest. Pod powierzchnią. W korytarzach. W spojrzeniach. W nieprzespanych nocach.

To nie jest przestrzeń, w której zawsze panuje równowaga. To miejsce, gdzie młodzi ludzie próbują zbudować własną tożsamość. Gdzie uczą się siebie na tle innych. I gdzie – jeśli nie znajdą wsparcia – bardzo łatwo mogą odciąć się od reszty. Od ludzi. Od emocji. Od empatii.

I właśnie tam – w tej mieszance napięcia, milczenia i samotności – może narodzić się coś groźnego. Coś, co nie musi przybrać formy przemocy fizycznej. Ale może przerodzić się w agresję słowną, w wykluczenie, w odczłowieczanie. Może stać się zaczątkiem podziałów, które prowadzą do dramatów, jeśli nie zostaną zauważone.

Uniwersytet nie jest schronieniem. To nie szklarniowa bańka. To miejsce realnego kontaktu – z innym, z sobą, z systemem. I dopóki nie potraktujemy tego poważnie, dopóki będziemy udawać, że mury uczelni wystarczą, by chronić psychikę – będziemy zaskakiwani tragediami, którym mogliśmy wcześniej zapobiec.

Drapieżnik nie rodzi się. On powstaje.

Nie przychodzi na świat z siekierą w dłoni ani z chłodem w oczach, jak sprawca brutalnego zabójstwa. Drapieżnik to nie gen, to nie przeznaczenie. To konstrukt. Twór. Powoli budowany przez doświadczenia, upokorzenia, zaniechania i ciszę, która zbyt długo trwała.

Mieszko R. nie zabił, bo się urodził złem. Zabił, bo chciał przestać czuć się nikim. Bo zbudował sobie narrację, w której świat dzieli się na silnych i słabych – i zrozumiał, że jedyny sposób, by przestać być ofiarą, to zostać oprawcą. W tej wizji nie ma miejsca na relacje, emocje, wzajemność. Jest tylko dominacja i przetrwanie.

Skąd się to bierze? Z samotności, która nie jest tylko brakiem ludzi wokół. To samotność głęboka, psychiczna, w której nikt nie odbija naszych emocji. Gdzie nie ma „rozumiem cię”, „jesteś ważny”, „widzę cię takim, jakim jesteś”. Jeśli przez lata nikt nie widzi twojego bólu, zaczynasz sądzić, że nie masz prawa istnieć. A potem szukasz sposobu, by się zaznaczyć. Drastycznie. Brutalnie. Bezwzględnie.

Drapieżnik to ktoś, kto przez długi czas był niewidzialny. Kto zaczął wierzyć, że litość to słabość, a relacja to zagrożenie. Że bycie człowiekiem oznacza bycie bezbronnym. Więc buduje pancerz. Żywi się chłodem. I w końcu przestaje widzieć ludzi – bo to ich człowieczeństwo przypomina mu o tym, co sam stracił.

To nie jest usprawiedliwienie dla działań sprawcy. To jest ostrzeżenie. Bo jeśli będziemy udawać, że przemoc bierze się znikąd – będziemy ignorować wszystkie znaki ostrzegawcze. I nie zauważymy, kiedy kolejny ktoś przestanie być „kimś”, a stanie się „czymś”, co trzeba unicestwić, by samemu się poczuć realnym.

Drapieżnik nie rodzi się. On powstaje – tam, gdzie ludzie przestają być dla siebie nawzajem lustrem.

Zbrodnia na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego – czy można było temu zapobiec?

To pytanie ciśnie się na usta zawsze po tragedii. I równie często zostaje bez odpowiedzi – bo nic nie odda życia, którego już nie ma. Ale jeśli mamy w sobie choć odrobinę odwagi, musimy je postawić nie po to, żeby kogoś obwinić, ale żeby zobaczyć – naprawdę zobaczyć – gdzie wszyscy jesteśmy w tej historii.

Zbrodnia na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego nie wydarzyła się w próżni. To nie był impuls w idealnym świecie. To był finał procesu, który mógł być przerywany wiele razy. Przez rozmowę. Przez kontakt. Przez zauważenie, że ktoś coraz rzadziej patrzy w oczy. Przez zapytanie: „Co się z tobą dzieje?”

Zapobieganie nie jest spektakularne. To nie wielkie konferencje o zdrowiu psychicznym raz w roku. To małe, codzienne akty obecności. To systemy wsparcia psychologicznego, które naprawdę działają, a nie tylko istnieją na papierze. To nauczyciele i wykładowcy, którzy mają czas – choćby chwilę – żeby zatrzymać się przy studentach. To koledzy i koleżanki, którzy nie przechodzą obojętnie, gdy ktoś się nagle wycofuje.

Nie możemy przewidzieć wszystkiego. Nie mamy wpływu na każdą psychikę. Ale mamy wpływ na klimat, w jakim żyją ludzie obok nas. Mamy wpływ na to, czy w ich świecie znajdzie się miejsce na słabość, na emocje, na pytania bez odpowiedzi. Czy będą musieli grać rolę, by przetrwać – czy będą mogli po prostu być.

Czy można było temu zapobiec?

Nie wiemy. Ale wiemy, że możemy zapobiegać kolejnym tragediom. Nie przez kontrolę. Przez relacje. Przez język, który nie ocenia, tylko otwiera. Przez struktury, które nie tylko uczą, ale też chronią.

Bo najwięcej przemocy dzieje się wtedy, gdy nikt wcześniej nie zadał pytania: „Czego ci brakuje?” I nikt nie usłyszał odpowiedzi.

Na końcu pozostaje jedno

To nie jest tylko opowieść o zbrodni na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego. To nie jest tylko historia o 22-letnim studencie prawa i kobiecie, która przyszła do pracy i już z niej nie wróciła. To jest coś więcej – pęknięcie w naszej wspólnej opowieści o człowieczeństwie.

Bo najgroźniejsze nie jest to, że ktoś z nas może być zły. Że komuś odbije. Że ktoś „zwariuje” i przyniesie na uczelnię siekierę. Takie myślenie daje złudne poczucie kontroli – jakbyśmy mogli oddzielić się murem od zła, które nas nie dotyczy.

Prawda jest bardziej brutalna: najgroźniejsze jest to, jak łatwo możemy przestać być dla siebie ludźmi. Jak szybko przestajemy się słuchać. Patrzymy przez siebie. Przestajemy rozpoznawać w drugim człowieku – człowieka. I robimy to nie z nienawiści. Z obojętności. Z pośpiechu. Z wygody. Z braku siły.

To właśnie ta chwila – kiedy nie pytamy, co się dzieje. Kiedy nie zauważamy, że ktoś cichnie, że znika, że gaśnie – to jest moment, w którym rodzi się dehumanizacja. Nie spektakularnie. Nie dramatycznie. Tylko zwyczajnie, codziennie. A potem już łatwo. Jedno słowo mniej. Jeden gest mniej. Jedno życie mniej.

Więc jeśli zostaje z tej zbrodni jakaś lekcja, to taka: nie przestawajmy widzieć siebie nawzajem. Bo zanim ktoś podniesie rękę na drugiego człowieka, najpierw musi go przestać postrzegać jako człowieka. I to właśnie jest moment, w którym możemy – i musimy – zareagować.

Zostańmy z tym – ale nie sami

To nie jest tekst do odłożenia. To nie jest historia, którą da się zamknąć w „makabrze” i iść dalej. Bo każdy z nas może być gdzieś po drodze – między rozpaczą a znieczuleniem. Między samotnością a wściekłością. Między potrzebą bycia zobaczonym a lękiem, że to już za późno.

Nie musi tak być.

Na warszawskim Mokotowie działa miejsce, które powstało dokładnie po to, by ludzie nie musieli dochodzić do granic – Dom Terapii i Rozwoju Rodzina Od Nowa. Tu można przyjść, zanim zrobi się ciemno. Tu można opowiedzieć o czymś, co trudno powiedzieć komukolwiek. Tu można usłyszeć, że jeszcze jest szansa, jest nad czym pracować. Że to nie musi być koniec.

Jeśli czujesz, że coś w Tobie cichnie. Że nie jesteś w stanie już mówić, albo że nikt Cię nie słyszy – poszukaj wsparcia. Dla siebie. Dla bliskich. Dla ludzi, którzy mogą być na tej samej krawędzi, choć tego nie pokazują.

Bo zapobieganie przemocy nie zaczyna się od kamer i ochrony. Zaczyna się od rozmowy. Od obecności. Od przyznania, że potrzebujemy pomocy – i że ona naprawdę jest.

👉 rodzinaodnowa.waw.pl – może to właśnie ten krok będzie najważniejszy, jaki zrobisz dziś.