Drapieżnik nie rodzi się. On powstaje.
Nie przychodzi na świat z siekierą w dłoni ani z chłodem w oczach, jak sprawca brutalnego zabójstwa. Drapieżnik to nie gen, to nie przeznaczenie. To konstrukt. Twór. Powoli budowany przez doświadczenia, upokorzenia, zaniechania i ciszę, która zbyt długo trwała.
Mieszko R. nie zabił, bo się urodził złem. Zabił, bo chciał przestać czuć się nikim. Bo zbudował sobie narrację, w której świat dzieli się na silnych i słabych – i zrozumiał, że jedyny sposób, by przestać być ofiarą, to zostać oprawcą. W tej wizji nie ma miejsca na relacje, emocje, wzajemność. Jest tylko dominacja i przetrwanie.
Skąd się to bierze? Z samotności, która nie jest tylko brakiem ludzi wokół. To samotność głęboka, psychiczna, w której nikt nie odbija naszych emocji. Gdzie nie ma „rozumiem cię”, „jesteś ważny”, „widzę cię takim, jakim jesteś”. Jeśli przez lata nikt nie widzi twojego bólu, zaczynasz sądzić, że nie masz prawa istnieć. A potem szukasz sposobu, by się zaznaczyć. Drastycznie. Brutalnie. Bezwzględnie.
Drapieżnik to ktoś, kto przez długi czas był niewidzialny. Kto zaczął wierzyć, że litość to słabość, a relacja to zagrożenie. Że bycie człowiekiem oznacza bycie bezbronnym. Więc buduje pancerz. Żywi się chłodem. I w końcu przestaje widzieć ludzi – bo to ich człowieczeństwo przypomina mu o tym, co sam stracił.
To nie jest usprawiedliwienie dla działań sprawcy. To jest ostrzeżenie. Bo jeśli będziemy udawać, że przemoc bierze się znikąd – będziemy ignorować wszystkie znaki ostrzegawcze. I nie zauważymy, kiedy kolejny ktoś przestanie być „kimś”, a stanie się „czymś”, co trzeba unicestwić, by samemu się poczuć realnym.
Drapieżnik nie rodzi się. On powstaje – tam, gdzie ludzie przestają być dla siebie nawzajem lustrem.
Zbrodnia na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego – czy można było temu zapobiec?
To pytanie ciśnie się na usta zawsze po tragedii. I równie często zostaje bez odpowiedzi – bo nic nie odda życia, którego już nie ma. Ale jeśli mamy w sobie choć odrobinę odwagi, musimy je postawić nie po to, żeby kogoś obwinić, ale żeby zobaczyć – naprawdę zobaczyć – gdzie wszyscy jesteśmy w tej historii.
Zbrodnia na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego nie wydarzyła się w próżni. To nie był impuls w idealnym świecie. To był finał procesu, który mógł być przerywany wiele razy. Przez rozmowę. Przez kontakt. Przez zauważenie, że ktoś coraz rzadziej patrzy w oczy. Przez zapytanie: „Co się z tobą dzieje?”
Zapobieganie nie jest spektakularne. To nie wielkie konferencje o zdrowiu psychicznym raz w roku. To małe, codzienne akty obecności. To systemy wsparcia psychologicznego, które naprawdę działają, a nie tylko istnieją na papierze. To nauczyciele i wykładowcy, którzy mają czas – choćby chwilę – żeby zatrzymać się przy studentach. To koledzy i koleżanki, którzy nie przechodzą obojętnie, gdy ktoś się nagle wycofuje.
Nie możemy przewidzieć wszystkiego. Nie mamy wpływu na każdą psychikę. Ale mamy wpływ na klimat, w jakim żyją ludzie obok nas. Mamy wpływ na to, czy w ich świecie znajdzie się miejsce na słabość, na emocje, na pytania bez odpowiedzi. Czy będą musieli grać rolę, by przetrwać – czy będą mogli po prostu być.
Czy można było temu zapobiec?
Nie wiemy. Ale wiemy, że możemy zapobiegać kolejnym tragediom. Nie przez kontrolę. Przez relacje. Przez język, który nie ocenia, tylko otwiera. Przez struktury, które nie tylko uczą, ale też chronią.
Bo najwięcej przemocy dzieje się wtedy, gdy nikt wcześniej nie zadał pytania: „Czego ci brakuje?” I nikt nie usłyszał odpowiedzi.
Na końcu pozostaje jedno
To nie jest tylko opowieść o zbrodni na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego. To nie jest tylko historia o 22-letnim studencie prawa i kobiecie, która przyszła do pracy i już z niej nie wróciła. To jest coś więcej – pęknięcie w naszej wspólnej opowieści o człowieczeństwie.
Bo najgroźniejsze nie jest to, że ktoś z nas może być zły. Że komuś odbije. Że ktoś „zwariuje” i przyniesie na uczelnię siekierę. Takie myślenie daje złudne poczucie kontroli – jakbyśmy mogli oddzielić się murem od zła, które nas nie dotyczy.
Prawda jest bardziej brutalna: najgroźniejsze jest to, jak łatwo możemy przestać być dla siebie ludźmi. Jak szybko przestajemy się słuchać. Patrzymy przez siebie. Przestajemy rozpoznawać w drugim człowieku – człowieka. I robimy to nie z nienawiści. Z obojętności. Z pośpiechu. Z wygody. Z braku siły.
To właśnie ta chwila – kiedy nie pytamy, co się dzieje. Kiedy nie zauważamy, że ktoś cichnie, że znika, że gaśnie – to jest moment, w którym rodzi się dehumanizacja. Nie spektakularnie. Nie dramatycznie. Tylko zwyczajnie, codziennie. A potem już łatwo. Jedno słowo mniej. Jeden gest mniej. Jedno życie mniej.
Więc jeśli zostaje z tej zbrodni jakaś lekcja, to taka: nie przestawajmy widzieć siebie nawzajem. Bo zanim ktoś podniesie rękę na drugiego człowieka, najpierw musi go przestać postrzegać jako człowieka. I to właśnie jest moment, w którym możemy – i musimy – zareagować.
Zostańmy z tym – ale nie sami
To nie jest tekst do odłożenia. To nie jest historia, którą da się zamknąć w „makabrze” i iść dalej. Bo każdy z nas może być gdzieś po drodze – między rozpaczą a znieczuleniem. Między samotnością a wściekłością. Między potrzebą bycia zobaczonym a lękiem, że to już za późno.
Nie musi tak być.
Na warszawskim Mokotowie działa miejsce, które powstało dokładnie po to, by ludzie nie musieli dochodzić do granic – Dom Terapii i Rozwoju Rodzina Od Nowa. Tu można przyjść, zanim zrobi się ciemno. Tu można opowiedzieć o czymś, co trudno powiedzieć komukolwiek. Tu można usłyszeć, że jeszcze jest szansa, jest nad czym pracować. Że to nie musi być koniec.
Jeśli czujesz, że coś w Tobie cichnie. Że nie jesteś w stanie już mówić, albo że nikt Cię nie słyszy – poszukaj wsparcia. Dla siebie. Dla bliskich. Dla ludzi, którzy mogą być na tej samej krawędzi, choć tego nie pokazują.
Bo zapobieganie przemocy nie zaczyna się od kamer i ochrony. Zaczyna się od rozmowy. Od obecności. Od przyznania, że potrzebujemy pomocy – i że ona naprawdę jest.
👉 rodzinaodnowa.waw.pl – może to właśnie ten krok będzie najważniejszy, jaki zrobisz dziś.